Hanna Chrzanowska towarzyszyła mi codziennie przez 30 lat mojej pracy zawodowej. Kiedy wchodziłam czy wychodziłam ze szkoły, kiedy brałam aktywny udział w Dniach Patrona Szkoły. Patrzyłam na jej portret i czułam, że ona spogląda również na mnie. Czasami modliłam się do niej prosząc o wsparcie i wstawiennictwo, szczególnie w sytuacjach trudnych zawodowo ,a czasami beznadziejnych i zawsze wtedy czułam , że czuwa nade mną, że nie jestem zupełnie sama w swoich przekonaniach, działaniach czy podejmowanych decyzjach.
Rok temu przeżyłam wielką radość z możliwości uczestnictwa w jej beatyfikacji .Było to dla mnie niezwykłe doświadczenie, pozytywnie wzruszające. Po raz pierwszy brałam udział w tak podniosłej uroczystości religijnej i to jeszcze osoby tak bliskiej mi duchowo. Czułam się wyróżniona i szczęśliwa.
Kupiłam wówczas różaniec z jej wizerunkiem, który odegrał niezwykłą rolę w moim późniejszym życiu.
Po powrocie do domu po beatyfikacji okazało się, że moja 83 letnia mama, ma jednak raka esicy. Diagnoza była jednoznaczna. Czekała ją bardzo poważna operacja, im szybciej tym lepiej. Mamusia nie chciała zgodzić się na operację, nie akceptowała swojego stanu zdrowia. Byliśmy w rozpaczy.
I wtedy stało się coś wyjątkowego, dzięki uprzejmości i empatii kierownictwa szkoły przywiozłam relikwie Hanny Chrzanowskiej do naszego domu. Udekorowałam stół kwiatami, zapaliłam świece i zaczęłyśmy się modlić z siostrą i mamą o jej zdrowie i szczęśliwą operację. Po modlitwie zaśpiewałyśmy jeszcze kilka pieśni Maryjnych. Mamusia jakby była spokojniejsza i pogodzona ze swoją sytuacją.
Operacja odbyła się na początku czerwca 2018 roku w Warszawie w Klinice Onkologicznej. Wszystko się udało. Mamusia wracała szybko do zdrowia i nie mogła doczekać się powrotu o domu. Wyniki badań histopatologicznych były zadowalające. Dalsze leczenie radio czy chemioterapeutyczne było zbyteczne. Byliśmy przeszczęśliwi.
Od operacji minął już prawie rok. Mamusia czuje się dobrze i mam nadzieję, że jeszcze przez kilka lat będziemy razem.
W lipcu 2018 roku wyjechaliśmy z mężem i znajomymi na upragnioną wyprawę wakacyjną do Azji. Mąż jest nauczycielem, ale także wielkim pasjonatem – podróżnikiem i tą pasją podróżniczą zaraził także mnie. Przez pół roku organizuje samodzielnie wyprawę turystyczną, siedząc przed komputerem, rezerwując hostele, pensjonaty, kupując bilety lotnicze, kolejowe, czy autobusowe. Nasza rodzina żyje corocznie tymi wyprawami, już od grudnia. Czekamy tylko na trzynastkę i działamy. Tym razem opracował bardzo atrakcyjną wyprawę do Singapuru, Malezji, Indonezji ze zwiedzaniem Javy, Bali, Lomboku ,Gili.
I wszystko przez 4 tygodnie układało się doskonale. To co zaplanowaliśmy- zrealizowaliśmy Doznaliśmy niezwykłych wzruszeń i satysfakcji. Zdobyliśmy dwa wulkany: Bromo i Ijen, poznaliśmy ekscytującą kulturę wyspy Bali, zobaczyliśmy rajskie plaże na wyspie Lombok. Do pełni szczęścia brakowało nam tylko obecności córki i jej męża. I to się spełniło. 4 sierpnia, moja córka wraz ze swoim mężem doleciała szczęśliwie do nas. Cieszyliśmy się, że resztę wakacji spędzimy już razem. Pokazaliśmy im urocze plaże Lomboku, a w szczególności niezwykłą plaże Kokosową, na której można było zobaczyć przepiękne muszle Przydaczni Olbrzymiej, największego gatunku małża na świecie. Zjedliśmy przepyszną kolację w małej restauracyjce i pojechaliśmy do naszego hoteliku.
Był 5 sierpnia godzina 19:46 wszyscy byliśmy na zewnątrz budynku i planowaliśmy następny dzień wakacji. Mąż wyczuł to pierwszy, krzyknął –,, Trzęsienie, trawnik, gleba!”. Najpierw myślałam, że żartuje, ale po sekundzie też to poczułam, silne drganie ziemi i narastający przeraźliwy dźwięk, który był wszędzie i paraliżował. Rzuciliśmy się na trawnik, leżąc chwyciłam córkę za rękę. Ziemia drgała i falowała podrzucając nami jak piłeczkami na wysokość około pół metra. Przewody elektryczne zostały zerwane, zrobiło się nagle ciemno. W powietrzy widać było tylko iskry, zaczęły spadać dachówki, cegłówki. Indonezyjka, która mieszkała obok nas wpadła w panikę, podniosła się z trawnika i chciała biec w stronę budynków. Mój mąż w ostatniej chwili złapał ją za nogi i przewrócił na trawnik. Córka zaczęła płakać, trzymając się za ręce, modliłam się, żeby to się skończyło, żebyśmy przetrwali. Nie wiem ile to dokładnie trwało, ale dla nas to była wieczność. Nagle wszystko ucichło . Mieliśmy nie wiele czasu. Wiedzieliśmy, że za chwilę mogą nastąpić wstrząsy wtórne. Odwróciłam się w kierunku naszego domku, widok był przerażający, ale musieliśmy tam wejść i zabrać paszporty, pieniądze i rzeczy. Mąż całą siłą wypchnął drzwi i przez małą szczelinę dostaliśmy się do naszego pokoju. Na naszym łóżku leżał strop i pozostałości po telewizorze. Zerknęłam w kąt pokoju gdzie powinien stać stolik nocny, był cały. Na stoliku leżała moja komórka i etui od okularów, a w nim różaniec z wizerunkiem Hanny .Chwyciłam komórkę ,założyłam różaniec na szyję i zaczęliśmy z mężem odrzucać strop, żeby dostać się do naszych rzeczy, na szczęście strop był z karton-gipsu, a nie z betonu. Udało nam się odzyskać najważniejsze rzeczy i dokumenty Trwało to może trzy lub cztery minuty. Wybiegliśmy na zewnątrz .Tam spotkaliśmy chłopców z recepcji z latarkami, którzy sprawdzali czy wszyscy żyjemy. Poinformowali nas, że musimy natychmiast iść do punktu ewakuacyjnego, który jest położony na zboczu góry, ponieważ wystąpiło zagrożenie tsunami. Podczas rozmowy z chłopcami z recepcji przyszło wtórne trzęsienie ziemi. Trwało krócej, ale znów leżeliśmy na ziemi, czując jej falowanie, drgania i przerażający skowyt. Kiedy ustąpiło, zaczęliśmy uciekać w stronę punktu ewakuacyjnego. Tam już było mnóstwo ludzi i panowała totalna dezinformacja i panika. W pewnym momencie kazali nam uciekać na szczyt góry, a więc najprawdopodobniej idzie tsunami. Więc ich posłuchaliśmy. W trakcie wspinania się na szczyt góry przychodziły wstrząsy wtórne. Wspinaliśmy się jednak mimo, że ziemia obsuwała nam się z pod nóg. Podczas jednego ze wstrząsów zobaczyłam w ostatnim momencie zerwaną gałąź, która leci w moim kierunku. Zasłoniłam instynktownie ręką oko. Byłam oszołomiona. Wokół było ciemno, wspinałam się za ludźmi, ale ich nie rozpoznawałam. Szłam tylko w górę. Pogubiłam się z rodziną. Na szczycie wróciła świadomość. Zorientowałam się że jestem sama bez rodziny. Towarzyszyła mi tylko myśl, że muszę ich odnaleźć. Jakiś Niemiec, podświetlił komórką moją twarz i zobaczył, że krwawię. Dał mi chusteczkę, wytarłam twarz i chciałam wracać do rodziny, nie puścili mnie. Kazali mi czekać, aż odwołają tsunami.
Były to najgorsze chwile w moim życiu. Nie wiedziałam czy spotkam jeszcze moją rodzinę. Zaczęłam się modlić . Po godzinie ktoś otrzymał SMSa, że możemy schodzić . Podczas zejścia jakieś 100 metrów od miejsca, w którym byłam, zobaczyłam światło komórki, a w nim twarz Szymona, męża mojej córki
Cieszyłam się, że wszyscy żyjemy, ale wiedzieliśmy, że to jeszcze nie koniec trzęsień. Czekaliśmy na wzgórzu całą noc. Modliłam się do Hani, żeby pozwoliła nam przetrwać i powrócić do domu.
Wydostać się z wyspy było bardzo trudno. Koczowaliśmy na lotnisku przez 3 dni, doświadczając kilku wstrząsów wtórnych i paniki . Przetrwaliśmy . Udało nam się wszystkim wrócić do kraju.
Trzęsienie ziemi o magnitudzie 6,9, które nawiedziło wyspę Lombok, było jednym z najgorszych w historii tej wyspy. Zginęły 563 osoby, a rannych zostało 1477 osób.
My dzięki opatrzności Boskiej i wstawiennictwu Hanny Chrzanowskiej żyjemy!
Różaniec długo nosiłam na szyi, ale niestety rozerwał się . Pozostał mi tylko obrazek z wizerunkiem Hanny i kilka paciorków.
Beata
0 komentarzy